Wiączyńskie Daniele

Polowanie na daniele w Wiączyńskim lesie.

Wczorajsza sobota to był dla mnie BUSY DAY. Modliłem się tylko żeby ten śnieg wytrzymał przez noc. A dzisiaj zaraz przed 7 pakowałem już plecak do samochodu. Na krótkie wypady mam miejscówkę 20 min od domu. W takie zaśnieżone dni najlepsze są ostatnie 3 km trasy. Na play listę wpada Johnny B. Goode. Głośność ile się da byle by stare głośniki nie charczały. Wbijam drugi bieg, dwie ręce na kierownicy, pedał gazu na poziomie 2500 obrotów. Napęd 4×4 mojego leciwego freelandera robi robotę na krętych, podleśnych, nigdy nie odśnieżanych drogach. Go go, go jhonny go… ? He he, ubaw po pachy. 

Na parkingu wszystkie życiowe problemy zostają w aucie. Trzaśnięcie drzwiami samochodu to taki portal do innego świata. Inny wymiar. Teraz już jest cicho i spokojnie. Słychać jak ciężki mokry śnieg spada z drzew. W oddali słychać sikorki i zapracowane dzięcioły. Przebrany za zimowe drzewo z trybem łowcy ustawionym na ON ruszam w drogę. Na szczęście mam niekorzystny wiatr i muszę iść na około, + jakieś 5 km. Zrobiłem to specjalnie. Uwielbiam leśne, poranne spacery.

Niedaleko miejsca, do którego zmierzałem, przez zarośla dostrzegam męską brygadę Danieli. Jest kilka młodziaków ale też dwa pokaźne byki. Zaczynam podchód. Muszę okrążyć gęstwinę i podejść zwierzęta od drugiej strony. Wiem, że las jest tam rzadszy. Moment, który zasłaniają mnie krzaki pokonuję jak na człowieka przystało – pionowo ale bardzo powoli. Kiedy moja zasłona robi się uboga, lornetką lustruję teren. Widzę, że całe stado stoi nieruchomo a to znaczy, że coś je zaniepokoiło. Daję im kilkanaście minut stojąc nieruchomo jednocześnie obserwując zwierzęta. Nagle jeden ze starszych samców położył się na ziemi a to dla mnie zielone światło. Już na kolanach zbliżam się na odległość około 30 metrów. Powalone drzewo i jego gałęzie zasłaniało moją osobę ale jednocześnie wytyczyło granicę, której przekroczyć już nie mogłem. Pozostało mi czekać. Wiedziałem, że na starszaków liczyć nie mogę bo te albo leżą albo uciekają. Przynajmniej w mojej obecności. Natomiast jeden z młodzieńców mnie nie zawiódł. TYLKO po około 40 minutach ciekawość wygrała i zaczął zwiedzać okolice. Kroczył w moim kierunku. Na gębie pojawił mi się banan, serce zaczęło szybciej bić, ręce jakieś takie nerwowe się zrobiły. Kątem oka sprawdziłem ustawienia aparatu, jestem gotów. Czekam. 20 metrów, 15 metrów, 10 metrów… pyk pyk pyk, poszła seria z aparatu. 

Klapnięcie lustra niestety przestraszyło młodzieniaszka. Jego zryw podniósł resztę stada i wszystkie razem w podskokach oddaliły się w głąb lasu. Siedząc na tym mokrym śniegu, na wyświetlaczu aparatu obejrzałem serię. Jest git. TROFEUM POZYSKANE. Mogę wracać do domu.